Baraki obozu pracy przymusowej dla Żydów widoczne z Cmentarza Wojennego w Rozwadowie.
(fot. zbiory Karola Karbarza)
29 sierpnia 1942 roku do Rozwadowa przyjechał pierwszy transport Żydów przeznaczonych do pracy przymusowej w niemieckim zakładzie „Stahlwerke Braunschweig GmbH – Werk Stalowa Wola”. W skonfiskowanych Zakładach Południowych – Centralnego Okręgu Przemysłowego w Stalowej Woli Niemcy rozwijali produkcję zbrojeniową, którą zasilić mieli żydowscy niewolnicy. Początkowy plan zakładał zakwaterowanie przywiezionych Żydów w byłym obozie koszarowym Wehrmachtu na tzw. „górce”.
Po zajęciu przez Niemców Polski i zmianie nazwy na Generalne Gubernatorstwo, niemiecki plan na terenach wschodnich początkowo zakładał wypędzenie ludności żydowskiej do strefy sowieckiej (za Wisłę i San) ustalonej wcześniej w tajnym pakcie Ribbentrop-Mołotow. Już w 1939 roku Niemcy zaczęli masowo wysiedlać Żydów w miejscowościach przygranicznych i tak w październiku Żydzi z Rozwadowa (obecnie dzielnica Stalowej Woli) pod groźbą znaleźli się za rzeką San. Po kilku miesiącach gdy sytuacja wydawała się być mniej restrykcyjna, niektórzy wysiedleni Żydzie postanowili powrócić do swoich domów. Nie było to jednak na długo. Nikt wtedy nie zdawał sobie sprawy, że Niemcy przystąpią wkrótce realizować kolejny etap mający na celu masową eksterminację ludności żydowskiej na terenach GG. Żydzi którzy zdecydowali się powróć do Rozwadowa nie wiedzieli, że wkrótce przejdą piekło. Spora większość, która nie powróciła z zajętych przez Sowietów terenów, zdołała wojnę przeżyć.
Ostateczne rozwiązanie Hitlera
W lipcu 1942 roku Hitler przystąpił do realizacji swojego planu „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” na całym terenie Generalnej Gubernii. W ramach morderczej akcji końcem lipca 1942 roku Niemcy zwołali na Rynek wszystkich Żydów, którzy po wypędzeniu w 1939 roku powrócili do Rozwadowa. Tym razem nie było drugiej szansy ucieczki za San. Wszyscy dorośli, dzieci i mogący poruszać się o własnych siłach zostali wysłani na pobliską stację kolejową. Po załadowaniu do bydlęcych wagonów wywiezieni zostali do obozów zagłady. Starszych i chorych Niemcy dobijali na miejscu w Rynku, ci którzy ze względów wiekowych czy zdrowotnych pozostali w miejscach swojego zamieszkania, Niemcy dobijali w ich domach. Później do sprzątania miasta z ciał Żydów Niemcy wyznaczyli grupy junaków, którzy pogrzebali zamordowanych w zbiorowej mogile za stacją kolejową w okolicy zlikwidowanego wcześniej Cmentarza Żydowskiego. Po tej akcji, nie było już więcej wolnych Żydów w Rozwadowie. Kilku Żydów którym udało się przetrwać tutaj okupację żyło w ukryciu z pomocą polskiej ludności.
Arbeitslager Rozwadow
Choć po morderczej akcji w lipcu 1942 roku nie było już w Rozwadowie Żydów, to wkrótce pojawili się nowi. Nie przybywali oni tutaj jednak na własne życzenie jak w wcześniej. Nowo przywożeni Żydzi byli niewolnikami, których Niemcy przywozili z likwidowanych gett w innych miastach. Niemiecki plan zakładał wykorzystać ich do niewolniczej pracy jaką mieli wykonywać we wspomnianych zakładach zbrojeniowych w Stalowej Woli. Żydów przywiezionych do przymusowej pracy w Zakładach Południowych, Niemcy od początku kompletnie odizolowali od lokalnej społeczności i zakwaterowali w byłym obozie koszarowym, który w 1940 roku wybudowany został w Rozwadowie na tzw. „górce” (obecnie zbieg ulic Górka, Piaskowa i Okrężna). Rozwadowski obóz początkowo nosił nazwę „Lager Prinz Eugen” i służył Niemcom do obozowania wojsk wyruszających na podbój sowieckiej Rosji, ale od sierpnia 1942 roku służył już tylko do przetrzymywania przywiezionych Żydów do pracy w ZP.
Pierwszy transport Żydów do pracy przymusowej przybył do Rozwadowa 29 sierpnia 1942 roku. Niemcy przywieźli wówczas około 60-70 osób z Sieniawy i okolic Jarosławia (woj. podkarpackie) gdzie likwidowane były getta. Kilka dni po tym pierwszym transporcie przybył kolejny, tym razem dużo większy liczący około 600 osób z podkrakowskiej Wieliczki, gdzie Niemcy również oczyszczali miasto z Żydów i likwidowali getto.
Do momentu przywiezienia pierwszego transportu więźniów, obóz w Rozwadowie był jeszcze nie gotowy pomieścić wszystkich więźniów dlatego pierwszych przywiezionych do obozu Żydów Niemcy skierowali do budowania i wykończenia kolejnych baraków. Pierwszy dzień w tym obozie zrelacjonował po wojnie jeden z najsłynniejszych jego więźniów pisarz, poeta i po wojnie gorliwy komunista Henryk Vogler. Tak wspominał ten pierwszy dzień:
„Na miejscu wyładowania transportu czekali już ludzie w brązowo-czarnych mundurach. Żołnierze ci, którzy mieli odtąd stanowić naszą straż i związać się dotkliwie z przyszłym życiem obozowym, nie byli Niemcami. W rekach Niemców spoczywało naczelne dowództwo obozu, szeregowcy zaś wykonujący codzienną służbę byli przeważnie Ukraińcami. Niektórzy rekrutowali się spośród autochtonicznej ludności dawnych wschodnich terenów Rzeczpospolitej. Resztę stanowili żołnierze z oddziałów Własowa. Część z nich po dostaniu się do niewoli przechodziła na stronę wroga. Ci, aby się wykupić, służyli faszyzmowi ze zdwojoną gorliwością. Otrzymali u nas nazwę „Czarni”.
Ale to wszystko, i wiele innych rzeczy, odsłaniać się miało przed nami z wolna i dopiero później. W pierwszej chwili po opuszczeniu wagonu nie byłem zdolny do pobieżnego choćby orientowania się w sytuacji. Zaledwie bowiem zdążyliśmy dotknąć stopami gruntu stacji, czekający oddział strażników podciął nas natychmiast okrzykami i pchnięciami kolb do pędu. Ustawieni, jak wspomniałem przed chwilą, błyskawicznie w szyku, biegliśmy ścieżką przez pola i nie widziało się niczego prócz gładkiej zieleni łąk i znajdującego się w oddali lasu. Obładowani ciężkimi plecakami i tobołkami, a nawet dźwigając w dłoniach walizki z zawartością, która zbiera się zwykle w wielką podróż, nie potrafiliśmy poruszać się w narzuconym tempie. Musiałem dla odciążenia wyrzucać w biegu z plecaka kolejne przedmioty, jak balast z unoszącego się w górę balonu. Inni porzucali na drodze nawet cały swój obfity bagaż, aby tylko nie pozostać w tyle, gdyż na maruderów czekały już gotowe do strzału karabiny.
Na szczęście odległość, jaką należało przebyć, nie była zbyt duża. Toteż prawie wszystkim udało się dotrzeć do miejsca przeznaczenia, tyle że ze znacznie uszczuplonym mieniem.
Miejsce, do którego dotarliśmy, sprawiało pierwszej chwili niejasne wrażenie jakiegoś niesamowitego, egzotycznego pustkowia, wydzielonego kawałka obcej planety widywanej dotąd tylko w męczących snach. Jej grunt stanowiła gładka ziemia pozbawiona trawy i zieleni, o geometrycznych wymiaru kwadratu, którego boki zamknięte były drutami kolczastymi rozpiętymi na wysokich palach. Teren był prawie nie zabudowany. Tylko w dwóch, trzech punktach widać było ślady rozpoczętej roboty, stosy desek czy sklecone z tych desek prowizoryczne konstrukcje. Przy nich poruszało się kilka postaci zajętych nie określonymi bliżej czynnościami.
Kiedy wchodziłem do wnętrza tego kwadratu, doznałem nagłego skurczu mięśnia sercowego. Przekraczając bramę odczułem wprost fizycznie trwogę przed odmianą, którą przybierała w tym momencie moja egzystencja. Miała ona odtąd posiadać formy dziwne, nie znane jeszcze na naszej planecie. (…)
Obóz w Rozwadowie nie był ściśle biorąc obozem koncentracyjnym. Należał do kategorii określonej urzędowo nazwą „obóz pracy”, „Arbeitslager”. Jeżeliby ktoś chciał się bawić w subtelności i wyszukiwać różnice pomiędzy tymi dwoma typami, to mógłby przyjąć, że w obozie pracy koszarowano więźniów kierowanych do konkretnych robót przeważnie w fabrykach i zakładach przemysłowych, w odróżnieniu od klasycznych „kacetów”, gdzie nie używano tego pretekstu. Poza tym reguły gry były bardzo podobne, jeżeli nie identyczne.
Przypadek transportu z Wieliczki był nieco odrębny. Właśnie nam przyszło rozpocząć budowę obozu w Rozwadowie, byliśmy jego pierwszymi lokatorami, jak pierwsi ludzie na księżycu. Zresztą staliśmy się także ostatnimi, zagłada tego obozu stała się równocześnie zagładą przeważającej większości jego mieszkańców. Tych kilku więźniów, których ujrzeliśmy przy wkraczaniu na teren przyszłego obozu, dostawionych zostało kilka dni wcześniej z leżącej nad Sanem, choć w pewnej odległości na wschód Sieniawy.
Wraz z nimi przystąpiliśmy na drugi dzień po przybyciu do wypełnienia pierwszych rozkazów. Dotyczyły one wzniesienia na pustej przestrzeni drewnianych baraków obozowych. Nosiłem listwy i belki, zbijałem deski gwoździami, wspinałem się w górę, aby umocować krokwie. Nie miałem prawdzie pojęcia o zasadach tej sztuki, podobnie jak większość towarzyszy, ale dozorujący żołnierze pokrzykiwali zbyt znacząco w swoim ojczystym języku ukraińskim, aby miało się czas na zastanawianie się nad własną niemożnością.
Wkrótce baraki były ustawione. Do nas należało także wykonanie ich umeblowania. Na szczęście było ono nieskomplikowane. Całe urządzenie stanowiły drewniane dwukondygnacyjne prycze z gołymi deskami. Później dopiero przybyły sienniki i koce. …(…)” – pisał Henryk Vogler.
Pierwsze dni w rozwadowskim obozie opisał także inny więzień pochodzący z transportu z Wieliczki – Julian Flaszer. O to jego wspomnienie z pierwszego dnia w obozie:
„Zostaliśmy wprowadzeni na teren kilku baraków drewnianych, stojących na zalesionym wzgórzu, gdzie resztę dnia 1 września 1942 roku przebywaliśmy pod gołym niebem za drutami kolczastymi. (…) Przemówił morderca obozowy scharführer Schwammberger (komendant obozu przyp. red.): „Każdy ma w przeciągu pięciu minut złożyć do tych oto koszy i skrzyń wszelkie przedmioty wartościowe oraz pieniądze, pozostawiając sobie jedynie złotych 25 na osobę, w przeciwnym razie odbędzie „krótką drogę”. Wskazał przy tym, trzymanym w ręku, gotowym do strzału pistoletem cmentarz, który jest od owego miejsca oddalony zaledwie 100 kroków (…)”
Przydzielono ludzi do najpotworniejszej roboty, nigdy nikomu przydać się nie mogącej, np. do przerzucania kamieni dolomitowych z miejsca na miejsce, albo też kopania dołów, zasypywania ich i wyrównywania ich z powrotem (…) Były też inne roboty, które dzięki swemu rodzajowi powodowały częste kalectwa, a to tym bardziej, że adwokaci, lekarze, względnie fryzjerzy, aż do czasu podjęcia tych robót nigdy nie mieli nic wspólnego z pracami w hucie stalowej, ziejącej lawiną roztopionego metalu, syczącej łoskotem przeróżnych maszyn i suwnic.” – wspominał Flajszer.
W „Arbeitslager Rozwadow” jak i w innych tego typu obozach niemieckich na terenie okupowanej Polski Niemcy stosowali wszechobecny terror i wyzysk. Niewolniczą pracę więźniowie odbywali w morderczych maratonach, często zaledwie tylko o jednej misce zupy, kromce chleba i jednym kubku kawy na dzień. Za najdrobniejsze przewinienia, Niemcy katowali i zabijali kiedy tylko mieli ochotę. Obóz w Rozwadowie dla wielu był końcem życiowej drogi, tylko garstka osób przeżyła jego piekło.
Likwidacja obozu
Obóz niewolniczej pracy w Rozwadowie nie istniał jednak długo, bo zaledwie trzy miesiące. Niemcy szybko zrozumieli, że codzienne marsze z obozu do Zakładów były za dużym przedsięwzięciem i szybko padła decyzjia aby przenieść obóz na teren okupowanych Zakładów Południowych do Stalowej Woli. Rozwadowski obóz w swoim szczycie liczył około 1200 więźniów. Ilu Żydów faktycznie się przewinęło przez obóz to trudno określić. Nie wiadomo także ilu dokładnie zostało zamordowanych, a ilu przetransportowanych został do dalszych prac w innych miejscach. Według relacji Henryka Voglera, gdy przenoszono obóz do Stalowej Woli przy życiu było tylko około 460 osób, wśród których było zaledwie ok. 350 zdolnych do pracy. W ostatni dzień przed wymarszem do obozu na teren ZP grupa licząca około 110 osób niezdolnych została rozstrzelana i zakopana w nieznanym do dziś miejscu na dzisiejszym osiedlu „Młodynie”. Z tej ostatniej grupy przeżyła jedynie jedna osoba. Ranny w ramię mężczyzna uznany za martwego został zakopany z rozstrzelanymi, ale dzięki temu, że został zakopany na samej górze, po oddaleniu się Niemców z miejsca zbrodni wygrzebał się z dołu, zdołał bezpiecznie zbiec i przeżyć wojnę. Po wojnie przypadkowo spotkał się z Voglerem i opowiedział mu o tej sytuacji.
Pamiątkowy krzyż?
Na rozwadowskiej „Górce”, w miejscu gdzie mniej więcej znajdował się centralny punkt niemieckiego obozu, stoi dziś krzyż. Według mieszkańców, krzyż ten nie upamiętnia pomordowanych z obozu Żydów, tylko jest on podobno pozostałością po dawnych ołtarzach stawianych w uroczystość Bożego Ciała. Dlaczego dawni mieszkańcy osiedla postawili ten krzyż, trudno jest dziś jednoznacznie określić.
Sam obóz, który tam kiedyś w tym miejscu stał, 80 lat po wojnie z Niemcami wciąż pozostaje kością niezgody wśród mieszkańców i lokalnych polityków, nie mogąc doczekać się nawet tablicy informacyjnej o historii tego miejsca.
MW / MKDAK
Bibliografia: Archiwum Muzeum Kierownictwa Dywersji Armii Krajowej (w organizacji). Henryk Vogler „Autoportret z Pamięci” cz. II, Nachman Blumental „Dokument i Materiały Tom. I Obozy”, Tadeusz Kowalski „Obozy Hitlerowskie w Polsce południowo-wschodniej”.
© COPYRIGHT 2016-2024. Wszelkie Prawa zastrzeżone. Kopiowanie tekstów, zdjęć lub filmów bez zgody zabronione!