Sierpień 44 – dr Eugeniusz Łazowski wykonuje ostatni rozkaz AK ratując „cichociemnego” oficera Kedywu lwowskiego

Kazimierz Bernarczyk-Słoński ps. „Rango”, „cichociemny” uratowany przez dr Eugeniusza Łazowskiego
(fot. Archiwum Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie)

W sierpniu 1944 roku znany dziś współtwórca sztucznej epidemii tyfusu plamistego w Stalowej Woli-Rozwadowie i żołnierz NOW i AK doktor Eugeniusz Łazowski ps. „Leszcz” otrzymał ostatni rozkaz od komendy Obwodu Nisko-Stalowa Wola Armii Krajowej. Nie wiedział wtedy, że wkrótce odbijał będzie wysokiej rangi cichociemnego oficera Kedywu Armii Krajowej okręgu lwowskiego.

Końcem lipca 1944 roku dr Eugeniusz Łazowski ps. „Leszcz” został ostrzeżony przez volksdeutscha ze stalowowolskiej Gestapo, że wkrótce zostanie aresztowany. Niemcy musieli dowiedzieć się o jego działalności w polskim podziemiu dla Narodowej Organizacji Wojskowej (NOW) i Armii Krajowej, z którymi ściśle współpracował i których żołnierzom jako lekarz pomagał. Doktor tak jak stał, wraz z żoną Marią (również w konspiracji ps. „Pliszka”) i ich małą córeczką obawiając się rychłego aresztowania opuścili Rozwadów.

Bezpieczne ukrycie

Łazowscy początkowo uciekli do oddalonego o 20 km od Stalowej Woli Rudnika nad Sanem gdzie ukryli się u zaprzyjaźnionego lekarza-konspiratora dra Kazimierza Hernicha. Tam dr Łazowski otrzymał ostatni rozkaz od AK. Jak się później okazało ostatnim zadaniem Łazowskiego w AK było wykonanie akcji odbicia oficera Kedywu Armii Krajowej Okręgu Lwów „cichociemnego” Kazimierza Bernarczyka-Słońskiego ps. „Rango”.

Wydarzenia z tamtych dni opisał dr Eugeniusz Łazowski w swojej książce „Prywatna Wojna”. Poniżej fragment z ostatniego zadania wykonanego dla AK:

„Rudnik był małym miasteczkiem, odległym 20 km na południe od Stalowej Woli. z chwilą wkroczenia wojsk radzieckich w rejon Rozwadowa, Stalowej Woli, Niska i Rudnika komuniści objęli tam władzę. Rozpoczęły się aresztowania akowców. Oboje z Murką (żoną Marią – przyp. red.) i Oleńką (córką – przyp. red.) postanowiliśmy schronić się chwilowo w Rudniku. Przyjaciel nasz i wypróbowany dzielny lekarz – konspirator, dr Kazimierz Hernich zorganizował tam prowizoryczny niewielki szpitalik pod firmą Polskiego Czerwonego Krzyża. Potrzebował pomocy i przyjął nas z otwartymi rękami. Zwłaszcza Murkę, jako biegłą laborantkę kliniczną. Moja pomoc też nie była do pogardzenia. Roboty było w bród.

©Fundacja KEDYW
dr Eugeniusz Łazowski ps. „Leszcz” (fot. MKDAK)

W takiej chwili otrzymałem rozkaz Armii Krajowej natychmiastowego udania się do Jarosławia i wydobycia z tamtejszego sowieckiego szpitala wojskowego, rannego skoczka spadochronowego, oficera służby specjalnej Polskiej Armii na Zachodzie.

-Rosjanie nie wiedzą jeszcze, kogo mają w rękach. Rozkaz wykonać natychmiast. Kontakt na Jarosław. Hasła podane. Dalsze instrukcje na miejscu.

Nie było czasu do namysłu. Powiadomiłem dra Hernicha, o co chodzi. Zdecydowaliśmy, że mam rannego przywieźć do Rudnika. Tu go zadekujemy i wyleczymy.

Zawieźliśmy Oleńkę pod opiekę babci do Stalowej Woli i jeszcze tego samego dnia wyruszyliśmy pociągiem do odległego o 60 km Jarosławia. O rannym nie wiedzieliśmy nic – ani jak ciężko jest ranny, czy się nadaje do transportu? Jak go rozpoznać wśród rannych żołnierzy sowieckich? Cała nadzieja w tym, że o szczegółach dowiemy się na miejscu.

Jasne jednak było, że nasza akcja będzie niebezpieczna. Skoczkowie spadochronowi (wtedy nie znaliśmy jeszcze słowa „cichociemni”) byli dla Niemców i Rosjan niebezpieczni jako wysokiej klasy i świetnie wyszkoleni specjaliści we wszelkich akcjach dywersyjnych z wywiadem na czele. Odkrycie takiego człowieka wśród rannych żołnierzy Armii Czerwonej to byłby wielki sukces dla NKWD (rosyjski odpowiednik gestapo), a dla spadochroniarza – tortury w czasie przesłuchiwania i niechybna śmierć nie tylko dla niego, lecz także dla nas, jeśli się nam misja nie uda. Jednak takie myśli nam do głowy nie przychodziły, bo mieliśmy tylko jedno na celu: pośpiech.

Do Jarosławia dojechaliśmy bez przygód. Łatwo nawiązaliśmy kontakt z miejscowym AK. Dowiedzieliśmy się, że spadochroniarz nasz jechał chłopskim wozem, który rozbiło sowieckie auto wojskowe. Miał szczęście, bo często sowieccy kierowcy wojskowi, aby uniknąć odpowiedzialności za wypadek, po prostu zabijali zranionych i świadków. Tym razem natrafił na dobrych ludzi. Sowieccy żołnierze zaopiekowali się nim i zawieźli do swojego szpitala wojskowego. Tam stwierdzono złamanie biodra i założono gips. Władzom szpitalnym podał się za mieszkańca jednej z pobliskich wsi, której nazwę spostrzegł na rozstaju dróg. W sprytny sposób wypatrzył wśród sprzątających salę Polkę, której zaufał i poprosił o kontakt z miejscowym AK. Dobrze trafił. Stała się jego łączniczką z organizacją podziemia.

Nasz pacjent leżał na ogólnej sali wśród żołnierzy Armii Czerwonej. Nikt na niego nie zwracał uwagi. Dzięki tej sprzątaczce dowiedzieliśmy się, pod jakim nazwiskiem został przyjęty do szpitala, jak wygląda, w którym łóżku leży. Pytaliśmy też, czy ktoś z pracowników szpitala nim się zbytnie nie interesuje. Zaniepokoił nas fakt, że poprzedniego wieczoru jakieś indywiduum dosyć długo z nim rozmawiało.

Plan wydobycia naszego „gościa z nieba” ze szpitala wydawał się prosty. Jako lekarz Polskiego Czerwonego Krzyża (moja legitymacja była jeszcze ważna), mam zwolnić zajęte przez rannego Polaka łóżko, które powinno być przeznaczone dla żołnierza sowieckiego. Towarzysząca mi kobieta, czyli Murka, jest kuzynką rannego z pobliskiej wsi. Ja jako lekarz, biorę na siebie odpowiedzialność za dalsze leczenie rannego, a ona zorganizuje dla niego opiekę w jego rodzinnym domu.

Nadeszła chwila decydującej rozmowy z komendantem szpitala. Murka wyuczyła się na pamięć wszystkich szczegółów rodzinnego powiązania z rannym. Ja przygotowałem się do roli polskiego lekarza, któremu jedynie dobro wojskowego szpitala sowieckiego leży na sercu.

Komendantem szpitala był siwawy już pułkownik, miły w obejściu i grzeczny wobec Murki. Rozmawialiśmy przez tłumacza. Murka nie omieszkała obdarzyć go jednym ze swych czarujących uśmiechów. W czasie naszej rozmowy podszedł do pułkownika jakiś młodszy oficer i coś mu zaczął szeptać do ucha. Obaj spojrzeli na mnie. „Na złodzieju czapka gore” – doświadczyłem tego na sobie. Przez myśl przeleciało mi najgorsze: właśnie, odkryli kogo mają. Oby się tylko opanować! Nie dać poznać po sobie, jak się boję. Chwilkę poszeptali. Młodszy oficer odszedł. Pułkownik grzecznie przeprosił za przerwę. Rozmowa potoczyła się dalej.

Pułkownik wysłuchał mnie, wysłuchał Murkę, uśmiechną się – i rzekł coś tak uprzejmego, a przy tym tak prostego, że mi aż dech zaparło: „ależ proszę bardzo, weźcie sobie swojego chłopca”… (Oficer szeptem pytał pewnie pułkownika, co mu dziś dać na obiad).

Jeden telefon, drugi, jakiś podoficer, papierek do podpisania jeden dla mnie, drugi dla Murki. Podpisałbym wszystko, nawet cyrograf dla Belzebuba, bo przecież nie czytałem tego, co podpisywałem. Aby prędzej to załatwić, aby prędzej wyjść…

Krytyczny moment. Starszyna, czyli sowiecki sierżant prowadzi nas na salę. Już wiem, gdzie leży nasz podopieczny. Unosi się na łóżku. Jego kuzynka „Murka”, biegnie ku niemu z otwartymi ramionami. Rzuciła mu się w objęcia. Wzruszająca scena powitania rodzinnego, którą Murka doskonale odegrała, choć ta zbytnia czułość nie bardzo mi się podobała. Niektórzy mają łzy w oczach, zwłaszcza ranni żołnierze sowieccy z dala od swoich rodzin.

Sanitariusze ostrożnie wynieśli „kuzyna” na noszach. Korowód nasz – przez salę, korytarze, główne wejście opuścił szpital. Pacjenta wygodnie umieszczono w karetce sanitarnej – jedziemy na stację kolejową.

Nie od rzeczy będzie powiedzieć, co się działo za kulisami odegranego dramatu, o czym się dowiedziałem później. Bojowa jednostka miejscowego AK gotowa była do uderzenia w każdej chwili niepowodzenia akcji. Celem było wywieść ze szpitala „cichociemnego” i nas. Zorganizowany już był transport do dobrze ukrytej meliny w lasach. Jednocześnie zaś, jeśli pójdzie wszystko dobrze transport kolejowy do Rudnika. Dzięki Bogu, wszystko się udało bez przeszkód.

Na stacji już było przygotowane przez zaufanych kolejarzy wygodne miejsce dla naszego pacjenta w wagonie towarowym pociągu jadącego w stronę Rudnika. Sanitariusze pomogli nam ułożyć go wygodnie na noszach. Dostali od nas za to butelkę wódki. Za drugą butelkę „kupiliśmy” od nich nosze. Pacjent poczuł się bezpiecznie i wygodnie. Narzekał jedynie na uporczywe swędzenie ciała pod gipsem.

„Kuzyn” został przyjęty do szpitala Polskiego Czerwonego Krzyża w Rudniku pod nowym nazwiskiem, jako Ryszard Słoński, z innym oczywiście rodowodem jak do szpitala sowieckiego, to znaczy z inną datą i miejscem urodzenia i czymś tam jeszcze.

Kiedy z dr Hernichem zdjęliśmy jego gips, w wykładzinach pod nim, to znaczy na wacie, lanolinie, gazie i bandażach znaleźliśmy niesamowitą ilość wszy. Spaliliśmy je razem z opatrunkami.

Wypoczęty, ogolony i w nowym wygodnym gipsie, nasz pacjent poczuł się dobrze, zwłaszcza kiedy ustało dokuczliwe swędzenie. Opowiadał nam o życiu na Zachodzie, o Anglii i Anglikach. Śmialiśmy się z anegdot i kawałów naszych „zachodnich” żołnierzy. Ryszard opowiadał nam o tamtejszych piosenkach. Ani słowa jednak, w jaki sposób znalazł się w furmance rozbitej przez samochód radziecki, kiedy i gdzie wylądował po skoku spadochronowym i ani słowa o służbie i szkoleniu wojskowym na Zachodzie. Zresztą, nie pytaliśmy go o to. Oczywiście, nie znaliśmy jego prawdziwego imienia i nazwiska. Spadł z nieba, i tyle…” – pisał dr. Łazowski.

Kim był tajemniczy „gość z nieba”?

Tajemniczym gościem z nieba, którego rozkaz odbicia dostał dr Eugeniusz Łazowski był wspomniany już oficer Kedywu Obwodu Lwów „cichociemny” Kazimierz Alojzy Bernarczyk ps. „Rango”. Aby się nie ujawnić w czasie akcji w szpitalu przyjął imię Ryszard Słoński. Po wojnie pozostał przy tym nazwisku i używał go razem ze swoim nazywając siebie Kazimierz Bernarczyk-Słoński.

Kazimierz Bernarczyk-Słoński w 2008 r. (fot. WFDiF)

Kazimierz Bernarczyk urodzil się 28 lutego 1922 roku w Poznaniu. W Poznaniu ukończył szkołę powszechną i później gimnazjum w Toruniu (woj. kujawsko-pomorskie). W 1939 roku gdy Niemcy zaatakowali Polskę przebywał na przysposobieniu wojskowym w Tucholi (woj. kujawsko-pomorskie). Gdy do Tucholi zbliżali się Niemcy został ewakuowany i wraz z grupą wojska przedostał się do Rumunii. Tam przebywał do ukończenia 18 roku życia, wtedy otrzymał dokumenty z polskiej ambasady w Budapeszcie. Po otrzymaniu dokumentów przez Jugosławię i Grecję statkiem dotarł do Francji.

Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie

W lutym 1940 roku we Francji wstąpił do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie gdzie został przydzielony do szwadronu karabinów maszynowych 24 Pułku Ułanów 10 Brygady Kawalerii Pancernej. Walczył w walkach pod francuskim Montbard. Później po upadku Francji został ewakuowany z Marsylii do Oranu, przez Casablankę, Gibraltar dopłynął na pokładzie ORP ,,Wilia” do Liverpoolu (Wielka Brytania).

„Cichociemny” PSZ

W Wielkiej Brytanii przeszedł szkolenie w dywersji i broni pancernej w Szkole Podchorążych w Achtermuchty. 15 grudnia 1943 roku po zaprzysiężeniu na „cichociemnego” spadochroniarza w Sztabie Naczelnego Wodza zgłosił się do służby w Kraju i wkrótce przerzucony został do włoskiego Neapolu i dalej do bazy lotniczej w Brindisi.

Do Polski został zrzucony z 10 na 11 maja 1944 roku w operacji lotniczej o kryptonimie „Weller 27” na placówkę odbiorczą „Nil 2”, położoną 19 km na południowy wschód od Piotrkowa Trybunalskiego (woj. łódzkie). Przed jego zrzutem na terenie Polski zaszły nieprzewidziane okoliczności uniemożliwiające zrzut w zaplanowanym miejscu. Oddział partyzancki „Burza”, który odbierać miał zrzut, stoczył 9 maja w pobliżu miejsca zrzutu walkę z Niemcami. Następnego dnia Niemcy spacyfikowali wieś, więc pospiesznie wybrane została nowe miejsce zrzutu pod wsią Ślepietnica. Zrzut w tym miejscu się udał.

Kazimierz Bernarczyk pozostał chwilowo w oddziale partyzanckim „Burza”, a następnie wysłany został na aklimatyzację do Warszawy. W lipcu 1944 roku skierowany został do Kedywu Armii Krajowej Okręgu Lwów. W czasie konspiracji używał pseudonimów: „Lido”, „Rysiek”, „Rango”.

Zwrot na zachód

Końcem lipca 1944 roku Sowieci poszukiwali mięsa armatniego do Armii Czerwonej. Kazimierz chcąc uniknąć służby Sowietom i ewentualnego aresztowania postanowił opuścić Lwów. W trakcie ewakuacji ze Lwowa został ranny w wypadku po zderzeniu furmanki, na której jechał z pojazdem Armii Czerwonej. W wyniku tego wypadku znalazł się w sowieckim szpitalu w Jarosławiu na Podkarpaciu, z którego „odbity” został przez dr Eugeniusza Łazowskiego i jego żonę i skąd przewieziony został do szpitala w Rudniku nad Sanem (woj. podkarpackie) gdzie bezpiecznie pozostał do maja 1945 roku.

Po wojnie z Niemcami

Kazimierz Bernarczyk po wojnie pozostał w Polsce. Uniknął aresztowania gdy ujawnił się 22 kwietnia 1947 roku w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie. W latach 1945-1948 studiował w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. W 1950 roku zdobył tytuł magistra nauk ekonomicznych i ożenił się z Danutą Mischal, z którą miał 2 synów Bogdana i Stefana. Mieszkał i pracował do swojej śmierci w Warszawie. Zmarł 25 stycznia 2011 roku. Spoczywa na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.

Odznaczony był Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari oraz Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Cześć Jego Pamięci!


Poniżej film zrealizowany przez Fundację Flimową AK pt. „My Cichociemni – głos żyjących” z 2008 roku, w którym występuje Kazimierz Bernarczyk-Słoński:

 

MW / MKDAK

Bibliografia: Archiwum Muzeum Kierownictwa Dywersji Armii Krajowej, Dr Eugeniusz Łazowski „Prywatna Wojnaģ, Jędrzej Tucholski „Cichociemni”, fot. Archiwum Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.

© COPYRIGHT 2016-2024. Wszelkie Prawa zastrzeżone. Kopiowanie tekstów, zdjęć lub filmów bez zgody zabronione!

Muzeum Kierownictwa Dywersji Armii Krajowej (w organizacji)