18 maja 1984 r. w 40 rocznicę likwidacji rozwadowskiego Kedywu odsłonięto pamiątkową tablicę
foto: Walenty Sowa, archiwum Muzeum Regionalnego Stalowej Woli
18 maja 1984 roku w 40 rocznicę likwidacji rozwadowskiego Kedywu w tzw. „Górce” uroczyście odsłonięto pamiątkową tablicę na południowej ścianie „Górki” wtedy komunistycznej ul. 15 Grudnia, a dziś ul. Stanisława Bełżyńskiego. Samego odsłonięcia dokonał jeden z Bohaterów tragicznych wydarzeń tamtego dnia oraz ówczesny mieszkaniec „Górki” – członek Kedywu Armii Krajowej Czesław Kamiński „Głaz”. W odsłonięciu towarzyszyła jedna z trzech łączniczek AK przebywających tego tragicznego dnia na „Górce” niestety, na dzień dzisiejszy jeszcze nie zidentyfikowana. Pan Czesław Kamiński to legenda rozwadowskiej konspiracji, nie tylko był żołnierzem i oficerem broni w Kedywie, ale był również konstruktorem i jednoręcznym wykonawcą konspiracyjnego lokalu Kedywu znajdującego się na strychu historycznej „Górki”.
Czesław Kamiński ps. „Głaz”
Tak swój krótki pobyt na „Górce” opisał partyzant Jerzy Łyżwa-Lyżwański ps. „Puchacz” w swojej książce pt. „Wierchami Karpat”:
– Przyjechaliście wreszcie! Myśleliśmy z Zosią, że nie uda wam się przebyć przez ten cholerny Grębów. Był to stały mieszkaniec „górki”, Leszek, zwany „Głazem”. Wraz z nim dyżurowała łączniczka Zosia (Zofia Skowron ps. „Joanna”). Prowadzeni za ręce przez ciemny strych dotarliśmy, potykając się o belki stropowe, do następnych drzwi, które szeroko rozwarte wpuściły nas do wnętrza.
To ta sławna „górka” – tyle o niej słyszałem, ale nigdy tu nie byłem. Rozglądałem się ciekawie dokoła. Pokój a właściwie pokoik, był niewielki, miał cztery metry na trzy, oświetlony mała żarówką. Nie miał zupełnie okien (Później wybito w ścianie szczytowej okienko, które właściwie służyło do obserwacji ulicy). Jedyne światło dostawało się przez oszklony otwór w dachu, zaciemniony papierem. Mansarda na strychu została zbudowana przez Leszka, który nie miał gdzie mieszkać. Gdy ranny w 1939 roku wyleczył się w szpitalu, przyjechał do Rozwadowa (w rodzinnych stronach nie mógł się pokazać) i tutaj zamieszkał. Początkowo przy rodzinie, później zaczął marzyć o własnym pokoju. Po powrocie z pracy gromadził materiał i począł budować. Robił to bez niczyjej pomocy i jedną ręką, bo tylko prawą miał zdrową. W lewe ramię dostał w 1939 roku kulę z dużego kalibru karabinu maszynowego (z samolotu) tak nieszczęśliwie, że wyrwała mu prawie cała lewą łopatkę. Uparty chłopak budował pokój prawie dwa lata – aż wreszcie skończył w wyjątkowo potrzebnej chwili. W jednej z zimowych akcji zostali ranni Rysiek Śliżyński (ps. „Skowron”, „Bystry” ) i Jasiu Orzeł (ps. „Kmicic”, „Stalin”). Rysiek miał przestrzeloną szyję, a Jasio udo – z kulą zatrzymaną w kości. W pokoiku na strychu spędzili długie tygodnie, majacząc w gorączce, i pod opieką doktora Trojanowskiego wrócili do zdrowia. W ten sposób „górka” stała się własnością publiczną i przeszła do historii. Niełatwa to była droga, trudno ją zresztą opisać, bo niewielu żyje z tych, którzy ją odwiedzali.
Wchodzącego do tego pokoiku uderzało jedno – rysunki na ścianach. Na wybielonych ścianach pełno było rysunków węglem i kolorowych malowideł. Niewiele wówczas słyszeliśmy o Picassie, ale te rysunki były chyba najbardziej do tego twórczości podobne. To wynik gorączki i artystycznych zdolności rannych, którzy tak pokoik ozdobili. Potem dopiero zwracało się uwagę na umeblowanie. Cóż, mebli tam właściwie nie było. Jeden tapczan – prycza ogromnych rozmiarów, dwie półki amunicji. A w ogóle to aż się oczy radowały! Na zwykłym drewnianym stole najprawdziwszy cekaem pod taśmą! Tak, autentyczny „Browning”, wzór 1930, trochę zżarty rdzą (pewnie wydobyty z ziemi), ale wyczyszczony i naoliwiony, a najważniejsze, że gotów do strzalu. Obok niego leżał karabin z lunetą i sztucer myśliwski. Na półkach regałów równo poukładane pistolety różnych typów, ale jednego kalibru – 9mm. Były tam między innymi visy i mauzery. Obok każdego pistoletu leżała skórzana torebka z amunicją i zapasowymi magazynkami. To była broń dywersyjna i niezawodna amunicja, którą przydzielano na akcję. Obok broni leżały kostki trotylu, zapalniki do min i granaty obronne, przewody ogniowe i lonty Pickforda.
Na najwyższej półce stały rzędem metalowe puszki cynkowe, wyglądające jak „Sidol” – płyn do czyszczenia metalu. To sławne warszawskie „sidolówki”, których całą walizkę przywiozła Zosia.
„Górka” była nie tylko lokalem konspiracyjnym, ale i podręczną zbrojownią. Zapasami broni i amunicji opiekował się Leszek – nasz oficer broni. Prawie każdy egzemplarz broni miał swoją historię i był, jak mówiono „ochrzczony”. Na kolbach kilku pistoletów nacięto „karby” (nacięcie oznaczało zabitego wroga). Najwięcej „karbów” miało wówczas parabellum „Kreta” (Stanisława Bełżyńskiego) i pietnastostrzałowy FN „Małego” (Zygmunta Kajzera). Efena „Mały” odziedziczył po Śliżyńskim, kiedy Rysiek został ranny. Ale zanim pistolet dostał się do partyzanckiego arsenału, spoczywał sobie spokojnie w futerale niemieckiego oficera w Stalowej Woli.
…Wiele broni docierało do organizacji. Na represje niemieckie odpowiadano represjami. Zdradę karano śmiercią i tych, którzy wysługiwali się Niemcom, spotykała zasłużona kara. Podnosiło to nastrój ludności, utwierdzało w słuszności oporu i oddziaływało na morale jednostek słabych lub wahających się. Niepoślednią rolę odgrywała tu „górka”. Owego pamiętnego wieczoru wśród normalnie używanej broni pokazano nam zwykły stalowy pręt, tak zwaną „kantówkę”, której rękojeść owinięta była taśmą izolacyjną. Pręt ten był silnie wygięty w połowie swej długości. Leszek wyjaśnił, że wygiął się przy uderzeniu.
To najnowsza robotnicza Wunderwaffe, tak zwana „narkoza”. Używamy jej tam, gdzie strzelać nie można. Właśnie wygięła się na głowie szpicla.
Na „górce” spędzimy tylko jedną noc. Droga stąd wiedzie wprost do lasu. Poukładani rzędem na podłodze zasnęliśmy snem mocnym, snem ludzi młodych.